lutego 24, 2019

POZnan* Miasto know-how

POZnan* Miasto know-how



A tu filmik z naszej wycieczki



W kierunku wielkopolski...

Zawsze chcieliśmy pozwiedzać Poznań, ale nigdy nie było czasu. Nie było też po temu konkretnej okazji, bo większym ośrodkiem urbanistycznym, z łatwiejszym dojazdem, jest Wrocław. Zawsze sądziłam, że oba te miasta są do siebie podobne. Tymczasem bardzo się pomyliłam... ale o tym później. Wykorzystując Zimowy Zlot Grupy Biwakowej, do której członkostwa zdeklarowaliśmy się niedawno, planowaliśmy szturm turystyczny na miast know-how (fajne to hasło jednak, szkoda że trochę ksenofobicznie wyparte - a swoją drogą, nie wiem czy czas dobry na zgrywanie Reja... że Polacy nie gęsi, że swój język mają. Ale cóż, co władza, to obyczaj, jak mawiają...). Droga układała się pięknie, bo słoneczko świeciło, zwiastując wiosnę.



Przystanek na drugie śniadanie zaplanowaliśmy w okolicy Wolsztyna - krainy starych parowozów oraz przepięknych jezior. Nawet zwykłe parówki z kromką posmarowaną masłem, z takim krajobrazem w tle smakowały jakoś... smaczniej;)






W rytmie Elvisa... do Ikei...

Słuchając naszej ulubionej składanki Elvisa, z pełnymi brzuszkami ruszyliśmy dalej.
Zaś piosenki nieśmiertelnego króla rock'and'rolla towarzyszyły nam do wrót samego skandynawskiego hipermarketu, który był w "planie" naszej wycieczki. Po szalonej rundzie wśród półek(zgodnie z ruchem wyznaczonym przez strzałki) i wywaleniu 4 stówek na niezbędne "pierdoły", mogliśmy kontynuować podróż. Swoją drogą jest to jedyny market, w którym mi nie przeszkadza, że mną sterują od początku, do końca. Od momentu, gdy do koszyka wkładam relingi, a uzupełniające je pojemniki mogę dostać na magazynie dolnym, po pokonaniu praktycznie całych dwóch poziomów - jest fantastycznie!!! Ktoś myślał nad tym sto lat...No i te bezgłośne modlitwy męża, wypowiedziane w godzinie prawdy... oby nie chciała zatrzymać się przy tkaninach ;) Ale się zatrzymała! Po zjedzeniu równie "systemowego" posiłku i przebrnięciu przez zwyczajnego dyskontowego kaca, nadal mogliśmy funkcjonować, jako półsystemowa rodzina, bez większego uszczerbku na naszej moralnej godności turystów.






Nad Maltą

Rzut beretem od właśnie opuszczonego dyskontu znajdował się Camping Malta, do którego zmierzaliśmy. Ośrodek, poza pokojami gościnnymi, do wynajmu ma domki oraz czynne cały rok pola campingowe. W okolicy w sezonie jest moc atrakcji, bo już sam zalew zapewnia różnorakie formy rekreacji, dookoła zbiornika można spacerować lub jeździć rowerem ciekawą trasą prowadząca aż Białej Góry zdaje się. W okolicy także moc atrakcji bo można by przejechać się Maltanką, odwiedzić Kopiec Wolności czy zajrzeć do ogrodu czasu. Wszystko można, tylko nie w drugiej połowie lutego...Dlatego wszystkie te miejsca odwiedzimy jeszcze latem;), bo Malta ma bardzo ciekawą historię, nierozerwalnie łączącą się z dążeniami niepodległościowymi Polski. Jest to też miejsce od samego początku związane ze sportem, który umożliwiał łączenie ludzi w trudnych czasach. Ale wcześniej mieliśmy się stawić na imprezie integracyjnej, więc trzeba było wykazać się odrobinę kulinarnie.





Ciasto wprawdzie zostało upieczone w domu i przewiezione, ale sałatka, to od podstaw "twór" camperowy. A muszę powiedzieć, że coraz lepiej gotuje mi się w naszym mobilnym domku. Przybywa sprzętów, pojemników no i wiedzy na temat tego, co trzeba zabrać i kupić. W związku z tym plany żywieniowe wychodzą coraz lepiej i ekonomiczniej;) (Przepis na sałatkę dodaję na końcu;)).Wnętrze też przeszło (nie)wielki lifting(z resztą, ciągle jeszcze jest coś zmieniane i poprawiane). Teraz przebywa mi się tutaj o wiele lepiej, bo ja już tak mam, że lubię czuć się dobrze w najbliższym otoczeniu a żeby tak było musi mi ono odpowiadać pod kątem estetycznym. Bardzo zależało mi aby "zabić" mało finezyjne sklejkowe - w kolorze złotej olchy...-straszące tu duszysko lat 90-tych. Chyba jak do tej pory wyszło ok? No w każdym razie jest "cieplej" i te straszne wzory z tapicerek zniknęły.





Poznajemy Poznań


Sobotni dzień rozpoczęliśmy zwiedzaniem Bramy Poznania, do której transport zapewnił nam znienawidzony Uber... Po "ciekawej" imprezie wstaliśmy z lekkim ociąganiem...W na pierwszym miejscu stało wspomniane wcześniej miejsce. Trudno je opisać, bo to zarówno muzeum jak i  nowoczesne centrum edukacyjne. Początki państwowości oraz dalszy marsz przez dzieje historyczne pokazywany jest interaktywnych formach. Trudno mi się wypowiedzieć na temat ścieżki dla dorosłych, ale ta dla dzieci, pozwalająca nam się bawić w detektywów historii, spodobała nam się ogromnie. Niesztampowa prezentacja eksponatów, rozważnie przygotowany materiał merytoryczny oraz możliwość aktywnego uczestnictwa w "wędrówce" przez meandry historii to, inspirujący dla wielu innych tego typu miejsc, pomysł. Za sprawą włazów wykończonych szklaną kopułą można zajrzeć do wnętrza pradawnego grodu, na tablicy magnetycznej mamy sposobność odrysować szkic pieczęci, zaś komputerowa aplikacja umożliwia ubranie się w renesansowy strój i wysłanie go do siebie mailem! Brawo Wy!









Historia, historią a życie pcha nas do przodu. Ciągle ku nowym rozwiązaniom i koncepcjom. O tym zdaje się szeptać nam dyskretnie cała bryła budynku, tak charakterystycznie niecharakterna i dosadnie nowoczesna. Ale, ale... jak to przystało na tego typu obiekty jest element zaskoczenia...perspektywa. Najstarsze narzędzie, tak wdzięczne, w rękach dobrych twróców... Na naszych zdjęciach tego nie widać ale w odbiorze bezpośrednim ascetyczny rzut na najstarszą w Polsce bazylikę przez betonową szczelinę, czy kosmiczna kładka prowadząca do katedralnej śluzy, to obrazy mocnym "chlaśnięciem" zderzające to, co było i to co teraz...




Ponieważ 12.00 zbliżała się tupiącymi krokami i my musieliśmy ruszyć z kopyta, by zdążyć na pokaz, który odbywa się tutaj cyklicznie. Chodzi oczywiście o słynne koziołki przez gapowatego Pietrka zwiały i na wieży ratuszowej bóść się zaczęły i tak im zostało po dziś dzień. Rynek zrobił na mnie dużo większe wrażenie, niż za podstawówkowych czasów, kiedy tutaj byłam. Ślicznie zrekonstruowane sukiennice o duszy wymalowanej nie tylko na pięknych elewacjach ale obecnej także w filozoficznym podejściu do życia niektórych sprzedających, czego miałam okazję doświadczyć zakupując błahy ozdobny magnes na lodówkę.





Po ciężkostrawnym lunchu w pseudowłoskiej szybko-jadłodajni postanowiliśmy powędrować do Muzeum Sztuk Użytkowych mieszczącym się w Zamku Królewskim. Na wieżę, ukazującą panoramę miasta, można wjechać windą, pokonawszy około 6 pięter. Samo muzeum wywarło na mnie bardzo dobre wrażenie. Ponieważ trochę interesuje mnie design ogólnie pojętych przedmiotów użytku codziennego, byłam zachwycona kolejnymi eksponatami, zwłaszcza że ich dobór oraz forma prezentacji były ciekawe. Bez upakowania zbędnymi treściami, czy przedmiotami, w sposób swobodny prowadziły przez kolejne wieki ludzkich dokonań na różnych płaszczyznach. Zawsze odzwierciedlając, tak charakterystyczną dla homo sapiens, konieczność otaczania się estetycznie wartościowymi przedmiotami a nie jedynie praktycznymi.











Po ostatniej sali z plakatami cyrkowymi skonani czekaliśmy na ubera. Nie ma, jak dobrze rozdysponowany czas. Nie ma jak, bolące stopy. Nie ma, jak czas spędzony razem, z którego każdy czerpie coś dla siebie...Choć ból i zmęczenie przeżywamy w samotności.



Jeszcze tyle do zrobienia...                                                                                                             

     Nie dane nam było odpocząć, bo do atrakcji obowiązkowych w planie przyporządkowana była jeszcze wizyta w termach oraz ZOO(nowej części, bardziej otwartej i przestrzennej).  Termy, jak to termy, jako że byliśmy wieczorową porą to bardzo przyjemnie pływało się w rześkim, zimowym jeszcze powietrzu, na zewnątrz. Piotrowi do gustu przypadła część sportowa basenów, zaś dzieciaki nie mogły wyjść z części imitujących morskie fale oraz wodnych placów zabaw. Ogólnie za dużo ludzi, zbyt wielki ścisk ale to zrozumiałe w sobotę wieczorem...



ZOO niestety to też temat, który trochę nas rozczarował. Sądziliśmy, że ten ogród będzie podobny to tak dobrze nam znanego, wrocławskiego. Nie byliśmy też dobrze merytorycznie przygotowani do jego zwiedzania;) Okazało się, że części najatrakcyjniejsze dla naszego młodszego syna, jak krokodyle, zamieszkują stare ZOO. W nowym większość oglądanych klatek była pustawa, bo zimą jest zimno;) Ale słoniarnia, widać że relatywnie nowa inwestycja, to fajne miejsce. 





Skonani, na ostatnich nogach po kilkunastu (podejrzewam łącznie) kilometrach spaceru, mogliśmy ruszyć do naszego Zefira. Karol ledwo powłóczył nogami, a my robiliśmy dobrą minę do gry, która nas wykończyła... Następnym razem weźmiemy rowery! Nie mniej jednak wycieczka była udana, towarzystwo miłe, nowe miejsca ciekawe. I nim wyprze je z naszych głów fala nowych doświadczeń błogo cieszymy się nimi wracając do domu.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © ZefiremPrzezSwiat , Blogger