... bo może się to spełnić! Tak mówi jakieś stare porzekadło. I nie kłamie! Kiedy bowiem planowaliśmy naszą wielką, życiową (jak do tej pory) wyprawę, to opieraliśmy się na wcześniejszych doświadczeniach. A doświadczenia, jako takie, z campingami mieliśmy dość ubogie, bo zaledwie rok wcześniej zaczęliśmy podróże z namiotem. I to nasze, ówcześnie nowe, spojrzenie na turystykę kazało nam na zeszłoroczny wyjazd do Chorwacji wybrać: rowerowy trip po Istrii a potem 5 dni odpoczynku na campingu.
Ale namiotu nie odważyliśmy się wziąć - zarezerwowaliśmy jeden z mobilnych domków...I byliśmy niesamowicie zadowoleni (były pewne minusy natury kulturowej...w koło sami Niemcy i zasady im podporządkowane, ale dało się to"zjeść"), bo wysoko oceniany camping miał wiele plusów: ciekawe place zabaw, restaurację i sklepy, baseny dla dzieciaków, czyste i przestronne pomieszczenia sanitarne, duża, prawie pusta plaża...W każdym razie Camp Saline w okolicach Rovinj zakotwiczył w naszych umysłach pewne wyobrażenie dużego obiektu tego typu. I właśnie z tego powodu wybraliśmy Camp Solaris na 5-dniowy reset, po atrakcjach turystycznych Słowenii. Chcieliśmy odpocząć, zebrać siły, poopalać się i nie myśleć o niczym, poza ubraniem rano gatek kąpielowych i paradowaniem w nich do późnego popołudnia...I sądziliśmy, że jeśli płacimy za strefę A to cisza, spokój, bliskość morza i sanitariatów będą w cenie. Jakież było nasze zdziwienie, gdy wspomniana strefa A z naszą parcelą była "rzucona" kilkaset metrów od wody, jak samotna wysepka wśród niemieckich i holenderskich camperowiczów. W tym jeszcze nic dziwnego, ale zwieńczeniem tej strefy (szczęśliwie) od nas oddalony, ale "wkomponowany" w parcele beach-bar. Szumnie zwana strefa relaxu dla dorosłych na nim się kończyła, chyba że ktoś chciał skorzystać z zabiegów SPA...Camppingowy "raj" dla dzieci natomiast to jeden plac zabaw oraz okrągły basenik, który nie wiedzieć czemu wszyscy oblegali, choć 2 metry dalej szkliła się lazurem woda Jadranu...Ale OK, no co kto lubi...Tylko, gdy płacisz tyle ile płacisz tutaj...i nawet wodne dmuchańce są dodatkowo "bezahlowane" to, to już jest trochę za dużo! Z restauracji nawet nie skorzystaliśmy, była tak oblegana i na głównej plaży też byliśmy ledwie kilka razy, bo od głośnej muzyki uszy puchły. W każdym razie all-incllusive bokiem wyjść może.
Nie ma tego złego...
...co by na dobre nie wyszło. Bo faktycznie odpoczęliśmy ;) Ponieważ plaża była daleko i notorycznie obłożona maksymalnie - późno wstawaliśmy i sporo czasu spędzaliśmy na naszej parceli. Gotowaliśmy dobre jedzonko ze zdobycznych produktów, czytaliśmy, rysowaliśmy, oglądaliśmy filmy a wieczorami grywaliśmy w "Państwa-miasta".
I tak właśnie "przeleciało" nam
te pierwsze kilka dni pobytu na campingu Solaris. Temperatura sięgała, już ponad 30 kresek, więc nasze baterie ładowaliśmy statycznie, bez zbędnego tracenia energii na ruch;) Wokół nas krążyły koty, które były dość wybredne i po śniadaniu dojadały już tylko parówki lub szyneczki, gardząc innymi pozostałościami... cóż przywilej bycia pupilem campingu.
Cała sytuacja miała też swoje plusy. Korzystaliśmy z bocznych plaż a Karol z uporem maniaka próbował złowić, na zakupiony w campingowym markeciku zestaw wędkarza, rybę.
I udało się! Passa została złamana. Kilka dni leżenia bez ruchu na tafli wody przyniosło skutek...Karol złowił dorodną... kilkunastoprocentową Doradę. Oprawiona i wypatroszona z największą pieczołowitością została przyrządzona z ziołami i masłem, po czym natychmiast wchłonięta przez głodnego zdobywcę;)
W każdym razie miło wspominam te kilka dni zaskakującej, ale tak potrzebnej bezczynności. Kiedy spojrzałam na ostatnie zdjęcie zatęskniłam za zapachem igliwia pinii i musiałam w tajemnicy(gdybym jej nie zachowała, ostatnia butelka wnet by znikła;)) nalać sobie odrobinę trawaricy nabytej w Starym Gradzie, by trochę tego "szorstkiego" zapachu wpadło mi w nozdrza, nim jego płynna wersja przetoczy się przez moją krtań;)Ciekawość górą!
Kiedy już odpoczęliśmy, co poznaliśmy po tym, że dni zaczęły się dłużyć, rozpoczęliśmy eksplorację turystyczną okolicy. Ja stwierdziła, że jak się nie ruszę, to tak mi zostanie... więc porankami zaczęłam znów biegać. Podczas pierwszego wypadu "namierzyłam" małą okoliczną wioseczkę ze śliczną plażą, malowniczymi płyciznami, podupadłym campingiem, lokalną knajpką i kościołem, w którym niedzielne msze odprawiał polski ksiądz. Właśnie dlatego przeważającą część naszych kolejnych dni spędziliśmy w Zablace...Nasi (skądinąd mili) niemieccy sąsiedzi nie bardzo rozumieli, co my robiliśmy z rana pakując sakwy rowerowe i wyruszając gdzieś w dal podczas gdy "pod nosem" mieliśmy fantastyczny bar plażowy i basen;).
Pierwszy wypad rowerem skupiliśmy na rekonesansie dokładnym okolicy, bo tak miałam dość tego Solarisa, że rzuciłam hasło aby na ostatnie 2 noce uciec do wspomnianego campingu w Zablace...ale tam akurat zjechały 2 duże i hałaśliwe rodziny, więc poprzestaliśmy ostatecznie na plażowaniu w jego okolicy. Zmęczeni i roztopieni przez słońce postanowiliśmy obiad zjeść w lokalnej knajpce: Pizzeria Zora. Przemiły kelner, który rozłożył nam menu na dziurawym, choć czystym, obrusie zwrócił delikatnie uwagę mężowi, iż na terenie restauracji nie można przebywać w stroju plażowym i ten musi przywdziać koszulkę...Po czym zagadnął, do usytuowanych stolik dalej miejscowych strażaków (ci z kolei mieli ciągły dyżur z powodu okolicznych pożarów) oraz krzyknął (chyba do mamy) w kuchni aby rozpoczęła przygotowywanie posiłku...Po jakimś czasie uśmiechnięta starsza pani poczłapała do sklepiku, który mieścił się obok, po brakujące jajka. Pięknie!!!!Tak właśnie lubię:).
.
Kolejnego razu wyruszyliśmy na w okolice Zablace na wieczorną sesję, bo popołudniowe oblicze tamtejszych płycizn zachwycało strukturą i fakturą...
Innym zaś razem żeby dostać się do Zablace wykorzystaliśmy na drogę morską i nasze kajaki. Dla mnie była to szokująca wyprawa, bo pierwszy raz sama ( z Karola pomocą haha) sterowała na morzu... i przepłynięcie przez kanał prowadzący do mariny był wyzwanie. Ale udało się, było skwarnie ale bardzo przyjemnie. Na miejscu poplażowaliśmy z dala od rwetesu solarisa, zjedliśmy lody i przekąskę w lodziarni i spokojnie wróciliśmy
Przy kolejnej zaś sposobności pojechaliśmy w dłuższy trip. Mijając zjazd na Zablace ruszyliśmy do twierdzy św. Mikołaja pod Szybenikiem. To miejsce zbudowane za panowania Wenecja do obrony przed turkami. Los sprawił, że nigdy nie została stąd wystrzelona ani jedna kula armatnia...To chyba dobrze, bo naukowcy twierdzą, że gdyby był prowadzony stąd ostrzał mógł on spowodować zawalenie całej konstrukcji, tak niestabilne jest podłoże.
Obecnie do zabytku nie można dostać się już od strony lądu, możliwe jest jedynie wejście ze statku za pewną opłatą.
Z campingu zrobiliśmy sobie jeszcze kilka wypadów, między innymi:niedzielny "spacerek" rowerowy do kościoła w Zablace, gdzie bardzo miły pleban w "świeżej" i otwartej mszy dał nam kilka dobrych myśli na kolejny tydzień oraz wędrówkę do zabudowanej ze starych materiałów wioski stylizowanej na dawną chorwacką osadę. W tym drugim przybytku miejsc nie zarezerwowaliśmy dlatego nie mogliśmy spożyć posiłku ale to i dobrze, bo ceny powalały;) Ale było tam bardzo urokliwie, wrażenie zrobiły na mnie kilkudziesięcio-lub kilkusetletnie drzewa oliwne...Reszta, choć piękna była sztuczna i wyreżyserowana - w mojej opinii oczywiście;)
Szybenik
Jeden z ostatnich dni, kiedy magicznym sposobem niebo zasnuło kilka chmurek, zaplanowaliśmy wyjazd rowerami do Szybenika aby pozwiedzać i uzupełnić zapasy w jakimś markecie. No niestety dostaliśmy nauczkę ( a życie pokaże, że będzie ich jeszcze kilka) bowiem w Chorwacji nie za bardzo jest jak poruszać się rowerem turystycznie. Brak ścieżek, kierowcy nie bardzo zawracają sobie głowę jadącą rodziną z przyczepką, dotkliwe przewyższenia oraz sierpniowy żar z nieba. Ta sytuacja dała nam do myślenia. Na wyjazdy w tak ciepłe i górzyste miejsca trzeba będzie opracować jakiś inny patent na transport. Ale ryzykując życie dotarliśmy do miasta, którego przedmieścia zupełnie nie zachwycają. Podejrzane uliczki, blokowiska, ślady wcześniejszego regresu gospodarczego. Ale gdy tylko zbliżaliśmy do starego miasta zabytków i atrakcji przybywało. Jedną z nich była dla nas fontanna z kąpiącymi się w niej żółwiami.
Z pozostałych atrakcji wrażenie zrobiła na mnie katedra w Szybeniku, która budowana była przez ponad 120 lat z samego kamienia, bez użycia żadnych innych elementów konstrukcyjnych. Choć nie jest tak okazała a jak te w innych europejski przybytki tego typu to fakt, że współcześni budowniczowie rekonstruujący ją po wojennej zawierusze mieli kłopot ze spajaniem kamieni świadczy o dawnym kunszcie rzemieślników XV i XVI wiecznych. Kolejnym ciekawym miejsce jest ukryty pośród labiryntu uliczek średniowieczny ogród franciszkański. Można tam przysiąść, wypić kawkę, zjeść loda i pokontemplować jak dawni mnisi. Założenie zostało odrestaurowane przez młodzież z pobliskiej szkoły średniej i jest prowadzone w stylu średniowiecznym.
Zmęczeni wycieczką po stromych i krętych uliczkach starego miasta obiad zjedliśmy w bardzo lokalnej restauracyjce przy marinie. Popijając Cedevitę - taki chorwacki napój sporządzany z proszku i wody - zajadając cewapi obserwowaliśmy życie toczące się na wodzie.
I to byłby koniec naszej Szybenikowo-Solarisowej przygody, czas było zakończyć leniuchowanie na parceli pod piniami i ruszyć dalej w kierunku Riwiery Makarskiej. Ale że czas ten sprzyjał eksperymentom kulinarnym, to poniżej zapisuję moje wariacje z kataplaną i owocami morza.
Kataplana z owocami morza i kurczakiem
- jedna pierś z kurczaka,
- opakowanie ośmiorniczek, kalmarów w mixie
- filet ryby - dowolny(filet w tym wypadku najwygodniejszy, bo całość będzie w jednym pojemniku)
- dwie garści muli
- ostra papryczka
- kilka pomidorków koktajlowych
- cukinia pokrojona w kostkę
- cebula w piórkach
- oliwa z oliwek
- czosnek starty
- pół szklanki białego wina
-sól, pieprz i tymianek do smaku
- natka pietruszki
Kalmary z ośmiorniczkami podsmażyłam na oliwie z odrobiną czosnku. Potem ułożyłam wszystko warstwowo, na końcu pomidorki i mule. Zalałam wszystko winem, wsypałam przyprawy i zamknęłam pokrywką. Po 20 minutach wszystkim leciała już ślinka. Wykańczając danie natką pietruszki i serwując bagietkę kukurydzianą z miejscową oliwą walczyła, żeby nie rzucić się na posiłek bez sztućców. Było dobre!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz