Ze snu wyrwało mnie gwałtowne bujanie mojego ciała z boku na bok, a resztki nieświadomości przegonił ostry pisk hamującego pociągu. Lekko zdezorientowana wyjrzałam przez okno. Drukowany napis na białym tle oznajmiający: Dąblica Górna świadczył o tym, że dotarłam do miejsca ostatniej przesiadki. Kiedy dusząc natrętne ziewnięcie stanęłam na peronie i spojrzałam na zabytkowy budynek stacji ze spokojną rezygnacją popadający z chwili na chwilę w coraz większą ruinę, utwierdziłam się w przekonaniu, że żyjemy w kraju ogromnych kontrastów.
Coś jest albo skrajnie nowe albo całkowicie
stare, zrewitalizowane budynki za grubą unijną kasę błyszczą
nowością i mają setki kamer, w obiektach nie mających tyle
szczęścia nikt często nawet zapuszczonej posadzki nie zamiata.
Sądziłam, że przez 16 lat coś się tu może zmieniło. Tymczasem
żółto sraczkowata farba olejna pokrywająca filary drewnianej
dobudówki obłaziła jeszcze bardziej niż kiedyś. Wyprostowałam
więc rączkę mojej walizki i pociągnęłam ją przez cuchnące
wnętrze wyniosłej niegdyś stacji kolejowej. Turkot małych
kółeczek toczonych po czarno-białej szachownicy kafli odbijał się
echem od wysoskich łukowatych sklepień sufitu i budził duchy dawnej
świetności tego przybytku.
Odnalazłszy
właściwy peron po drugiej stronie stacji z podstawionym już
szynobusem, którym ostatecznie miałam dotrzeć do celu, z pewnym
zaskoczeniem stwierdziłam, że jest on niemal całkowicie wypełniony
podróżnymi. Gdzie tu te pustki skłaniające do cięć w przewozach
regionalnych – pomyślałam? Niechętnie usadowiłam się obok
asymetrycznie ostrzyżonej pyzatej dziewczyny wyposażonej w
niebotycznie długie żelowe paznokcie. Te zaś niemal z prędkością
dźwięku lewitowały nad klawiaturą telefonu, który dziewczyna
wyglądająca, jak ofiara makabrycznej przemiany kosmetycznej lub
żywe dzieło Picassa, ciągle miała przed nosem. Po chwili jednak
uświadomiłam sobie, że jest piątek i to pewnie studenci zjeżdżają
na weekend do domów. Na kolejnej stacji młoda kobieta nie
spoglądając na mnie nawet szepnęła w powietrze "przepraszam"
i nie odrywając oczu, ani palców od ekranu telefonu, pomaszerowała
wraz z czerwienią swych pazurów do wyjścia. Z ulgą przysunęłam
się do okna, by w końcu móc obserwować krajobraz. Nie przywykłam
do takich tłumów na tym odcinku. Kiedy będąc studentką ja
wracałam, co jakiś czas do domu pokonując tą trasę, kursował na
tej relacji pociąg piętrowy i bez trudu każdy, kto miał na to
ochotę mógł znaleźć spokojne miejsce.
Trzy następne
przystanki wyssały sporą gromadkę pasażerów, a gdy szynobus
pokonał łuk łagodnego zakrętu w prawo wiedziałam, że niebawem
przejedziemy przez przejazd niestrzeżony na polnej drodze, a potem
miniemy domek starego kolejarza.
Wciśnięta między
dwa masywne kasztany niewielka budowla z czerwonej cegły z białymi
okiennicami i niskim zielonym płotem, tak charakterystyczna dla
architektury kolejarskiej okolic, kiedyś była dla mnie ważna z
dwóch powodów. Po pierwsze była znakiem, że trzeba się podnieść
i wyjść z przedziału, bo jakieś dwie, trzy minuty po jej minięciu
pociąg zacznie hamować przed stacją. Jednak przede wszystkim wraz
z porastającym ceglane mury bluszczem, miejscami próbującym
zajrzeć przez okna, zapraszającą łukowatą pergolą nad furtką
ciasno owiniętą przez pospolitą tutaj różę pnącą i ogrodem
wypełnionym kulkami bukszpanów różnej wielkości, między którymi
wiosną ciekawskie główki wystawiały tulipany, był moim duchowym
azylem. Miejscem, które w wyobraźni było moim prawdziwym domem.
W czasach mojego
dzieciństwa dom był zamieszkiwany przez starsze małżeństwo -
emerytowanego zawiadowcę stacji i jego żonę, niegdyś pracownicę
kasy biletowej w moich rodzinnych Łozach. Leokadia, zwana
pieszczotliwie przez męża Leosią i Zygmunt Drozdowscy byli
bezdzietnym małżeństwem, które w mojej ocenie nie zasługiwało
na życie w domu z moich marzeń. Pamiętam, gdy pierwszy raz byłam
w środku. Miałam chyba jakieś sześć lat, kiedy któregoś
letniego wieczora matka szybko maszerując polną drogą w kierunku
torów, ciągnęła mnie za rękę i mamrotała, co chwilę:
- No choćże, muszę
załatwić pilnie ważną sprawę.
Bez słowa
przyspieszałam kroku, co kawałek. Wiedziałam, że dyskusja przy
takim jej nastroju nie ma sensu i lepiej na tym wyjdę siedząc
cicho.
Zmęczenie
wynagrodziło mi wnętrze domu. Nigdy nie widziałam, poza plebanią
we wsi obok, takich mebli. Duże dębowe szafy, krzesła z giętymi
nogami czy komody z rzeźbioną sztukaterią. Jak w pałacu -
myślałam. Niewiele się też myliłam, bo podobno Drozdowski będąc
zawiadowcą stacji wszedł w posiadanie sprzętów, które były
przez Rosjan wywożone z okolicznych pałaców i dworków. Składy
kolejowe wypełnione tym, czego nie zdążyli lub już nie chcieli
zrabować Niemcy czasami kilka dni stały w Dąblicy. W jednym z
takich składów, tuż po zakończeniu działań wojennych, pod
eskortą żołnierzy rosyjskich byli wiezieni Żydzi. Celu ich
podróży dokładnie nie znano, nikt też nie pytał, bo kto wtedy za
dużo pytał, ten zbyt długo nie żył. Mury dawnej poczty jeszcze
długie lata potem wybroczone były śladami krwi umieszczonymi na
jednej wysokości. To wystarczyło za całe ostrzeżenie.
Stara Koprowska tę
historię opowiadała co roku, na fajrant po wykopkach, na które
chodziłam z ojcem. My pomagaliśmy Koprowskim w jesiennych zbiorach,
oni potem nam, a biedniejsi od nas pomagali po prostu za worek
kartofli na zimę. Nawet dziś słyszę jeszcze głos babki
Koprowskiej chrypiący od palonych na umór Mocnych:
- Tą żydówkę to
Drozdowski w rowie niedaleko swego obejścia znalazł. Siedziała i
ryczała zasmarkana cała i krzyczała, że tamte to na niom
nastajom.
Z dalszej części
opowieści, którą chłonęłam z rozgrzanymi do czerwoności
koniuszkami uszu, wynikało, że stary kolejarz zlitował się nad
dziewczyną i zabrał do domu. Po krótkiej naradzie z żoną
zdecydowali, że uciekinierkę ukryją.
- Ech – wzdychała
podczas opowieści Koprowska – ależ dziewuszysko ładne było, to
nie ma co. Włosy jak smoła czarne i rzęsy jak firanki długie.
Zmarnowaliby ją re ruskie to pewne – dodawała zaciągając się
dymem.
Dawniej domowe
strychy umieszczone nad częścią gospodarczą wypełnione były
sianem dla bydła, słomą na podściółkę w kurniku a czasami
suszącym się ziarnem. Kiedy Leosia karmiła i poiła młodą
dziewczynę, jej mąż zbijał prowizoryczną klatkę.
Szukano jej. Skład
nie ruszył z Dąblicy przez kolejne cztery dni. Ruscy, wśród
których prym wiódł młody pułkownik, szczególnie zaangażowany w
poszukiwania, byli też kilka razy u Drozdowskich. Szukali w
piwnicy, sprawdzali czy deski podłóg nie są poluzowane, siano na
strychu dźgali widłami.
Kiedyś wraz z
grupą kolegów - koleżanek jakoś nigdy nie miałam - z okolicznych
bloków popegieerowskich włóczyliśmy się po szkole przy torach.
Zwinęliśmy trochę gwoździ z wielobranżowego sklepu i
pieczołowicie rozkładaliśmy je na żeliwnych szynach, w nadziei
wykolejenia jakiegoś pociągu. Gromki głos starego kolejarza, który
pojawił się znikąd spowodował, że wszyscy jakoś się
rozpierzchli. Tylko ja stałam, jak słup soli z wysmarowanymi na
kolanach białymi rajstopami, skręcając w palcach róg szkolnego
fartucha. Oczami wyobraźni widziałam, jak matka robi w domu piekło
z powodu mojego wałęsania się, a ojciec patrzy na mnie tymi swoimi
smutnymi oczami. Drwozdowski z marsem na czole chwycił mnie za
nadgarstek i ruszył stanowczym krokiem ku swojemu domowi mamrocząc
tylko:
- Biedne dzieci..
Dzieci, dzieci, dzieci...
Kiedy pani Leokadia
robiła mi herbatę z miodem mężczyzna wszedł do stołowego pokoju
z pudełkiem w kolorowe nadruki.
- No mały czorcie –
zakrzyknął - Masz ty szczęście dziewucho, żeśmy z Leosią
dopiero, co dostali to pudło z łakociami z Ameryki.
Potem, jakby
zadowolony z tego, że może dzielić z kimś jeszcze radość,
dodał:
- A wiesz ty czorcie
gdzie Ameryka jest? - westchną pod kolejarskim wąsem i nie czekając
na odpowiedź rzekł – Ot tam. Tam daleko za morzami. Tam Esterka
teraz sobie w bogactwie żyje i nam po dzis dzień takie tu łakocie
przysyła.
Długo potem
zrozumiałam, że mówił o tej ocalonej żydówce, która wyjechałam
do Stanów, ale nie zapomniała o swych wybawcach. Podczas, gdy w
naszym kraju na sklepowych półkach królował ocet, kolorowe
pudełka wypełnione kawą, czekoladkami i innymi łakociami były
nie tyle przesyłkami z innego świata, co odrębnego wymiaru.
Przez mój wzrok
zamglony wspomnieniami przebiło się światło latarni przy
niestrzeżonym przejeździe, skupiłam więc spojrzenie na widoku za
oknem. Moim oczom ukazał się mały ceglany domek starego kolejarza.
Jednak jego widok nie był taki, jak kiedyś. Miejscami powalone
przęsła płotu nie strzegły już jego obejścia, bluszcz wchłonął
większą część murów próbując równocześnie podpierać
oberwane rynny. Gdy szynobus mijał budynek zobaczyłam strzępy
starych łachów wiszące w oknach zamiast firan.
Kilka lat po moich
niecnych próbach wykolejenia pociągu Drozdowscy przyjęli pod swój
dach piętnastoletniego syna zmarłej siostry Leosi. Chcieli pomóc
chłopakowi, wykształcić go i mieć oparcie, a może przybrane
wnuki na starość. Ale tak się nie stało. Przepiękny ogródek z
tulipanami przy ceglanym domku nie wypełnił się śmiechem dzieci,
przy których siadywali uśmiechnięci dziadkowie. Wacek, czyli
siostrzeniec Leokadii, nie potrafił zabrać się za żadną robotę.
Matka marzyła o techniku leśniczym dla niego, ale ten ledwie dawał
radę w zawodówce. Uczył się na tokarza ale i tego nie dał rady
dokończyć. Wolał na Ws-ce kupionej przez wujków podrywać
dziewczyny na dyskotekach. Na jednej z takich poznał Helenkę. Potem
był ślub i Helenka zamieszkała z Drozdowskimi. Nie zagrzała tam
jednak długo miejsca, marzyła o mieście i ładnym, nowym
mieszkanku w bloku. Uciekła wsiadając do starego żuka z dwoma
młodymi chłopakami jeżdżącymi po wsiach i wyświetlającymi
filmy w świetlicach. Kilka lat później zmarł stary konlejarz, a
rok po nim Leosia. Wacek przez jakiś czas żył z ich oszczędności,
potem wyprzedał wszystkie piękne meble i sprzęty z domu za grosze.
Teraz trochę dostawał w gminie zapomogi, trochę żelastwa
znalezionego sprzedawał i jakoś to leciało.
Trzy minuty, od
kiedy szynobus minął ceglany domek umknęły mi na rozmyślaniach o
nieszczęściu Wacka, więc teraz szybko wstałam i podeszłam do
wyjścia. Konduktor stojący już na stacji wyczekująco patrzył na
mnie. Może powiedzieć: "Przepraszam, pomyliłam się, to nie
moja stacja?" Za późno, złapałam walizkę i zstąpiwszy po
dwóch stopniach już dotykałam butami brukowej kostki na stacji w
Łozach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz